Naoliwiony testosteron

Remake „Gears of War” nie jest jedynie odgrzaniem leciwego już hitu w chwili, gdy na horyzoncie majaczy czwarta część serii. Ma też ogromną wartość edukacyjną. Za pomocą tej gry, dziewięć lat po
"Gears of War: Ultimate Edition" - recenzja
Recenzja dotyczy wydanego w 2015 roku remake'u na konsolę Xbox One.

Remake „Gears of War” nie jest jedynie odgrzaniem leciwego już hitu w chwili, gdy na horyzoncie majaczy czwarta część serii. Ma też ogromną wartość edukacyjną. Za pomocą tej gry, dziewięć lat po jej premierze, możemy obserwować, jak bardzo zmieniła się komputerowa rozrywka.



Twór Epic Games wydany został w 2006 roku jako jeden ze startowych tytułów na debiutującego wtedy Xboksa 360. Fabularnie nie była to najambitniejsza produkcja w historii gier, ale nie w głównym wątku opowieści leżała jej główna siła. Gracza pchano przez fabułę za pomocą mało subtelnych środków. Trzeba znaleźć rezonator, żeby zrobić mapę tuneli, a potem wrzucić tam wielką bombę. Do tego tak naprawdę sprowadzała się treść pierwszej części „Gears of War” i żeby było zabawniej, cała ta ekspozycja zajmowała kilka sekund, bo pułkownik Hoffman dokładnie w tych słowach streszczał nam cel misji. Co zatem sprawiło, że produkcja Epic Games stała się ogromnym hitem, zyskała status gry kultowej, a potem doczekała się trzech kolejnych części? Jak zwykle – szczegóły. I tak samo pełna małych szczegółów odróżniających oryginał od przeróbki jest wersja „Ultimate Edition”.



Po latach takie nieco prostackie postawienie sprawy może drażnić. W zasadzie „Gears of War” jest historią jednej misji. Na początku dowiadujemy się, co mamy zrobić, potem to robimy i finalnie odlatujemy helikopterem ku zachodzącemu słońcu. Co gorsza postacie nie są prawie w ogóle rozwinięte pod względem charakterologicznym. Główny bohater, Marcus Fenix, coś tam przeskrobał i jest mrukiem. Dominic Santiago to standardowy stary kumpel protagonisty. Damon Baird gra rolę etatowego cwaniaczka, zaś Augustus Cole to dawny futbolista, który, ponieważ jest potężnym Murzynem, zachowuje się jak stereotypowy potężny Murzyn. Rola jedynej kobiecej postaci, Anyi Stroud, polega na informowaniu nas o celach misji przez komunikator oraz robieniu maślanych oczu do Feniksa. Można się z tego naigrawać, ale w kontekście serii takie pretekstowe przedstawienie bohaterów ma też swoje plusy. Dopiero w drugiej części poznajemy bowiem nie za wesołą historię Doma Santiago (i jego żony), w pierwszej zaś ledwie zarysowany jest wątek ojca Marcusa Feniksa i jego związków z plagą Szarańczy. 



Przede wszystkim jednak w „Gears of War” fabuła podawana jest nie tylko wprost przez postaci, lecz także poprzez otoczenie. Zdewastowane dystrykty monumentalnego kiedyś miasta, odwiedziny w posiadłości Feniksów czy krótki postój w slumsach pokazują nam znacznie więcej niż bohaterowie, którzy wygłaszają od czasu do czasu zabawne bądź dęte monologi. Ba, kultowa scena z porucznikiem Kimem i generałem RAAM-em w rolach głównych, choć nie wyjaśnia nic, nakręca gracza na poznawanie świata choćby przez tajemniczy głos narratorki. Mimo że nie jest to poziom Miyazakiego i jego gier spod znaku „Souls”, Epic odwala kawał dobrej roboty, zapełniając kilkunastogodzinną kampanię dla jednego gracza wieloma subtelnościami. Dzięki nim widzimy zarys świata nieco mocniejszy niż ten, który rysuje się z opowieści Hoffmana czy Feniksa. Gdyby szukać analogii, pierwsze „Gears of War” to takie „Pitch Black”, kameralny wstęp do wielkiej historii i ogromnego uniwersum. Mając w świadomości kolejne odsłony, nie da się tego nie zauważyć. W jedynce w bonusowej, dostępnej dawniej tylko na PC misji walczymy z Brumakiem. W „Gears of War 2” niemal na starcie ujeżdżamy jedną z tych bestii.



Gears of War” to też tytuł, który dziewięć lat temu spopularyzował tryb kooperacji oraz walkę z wykorzystaniem osłon. Oba elementy w remake’u są zrealizowane niemal tak samo, jak w oryginale. System osłon wciąż jest genialny, płynny i sprawuje się doskonale, zaś SI naszych kolegów z oddziału Delta to koszmar. Jeśli nie macie kumpla czy koleżanki, z którymi rozegracie kampanię, warto przygotować się na ustawiczne wskrzeszanie Doma czy innych kolegów z oddziału Delta. Uwielbiają oni bowiem wbiegać prosto pod ogień kaemów czy dziarsko wpadać w sam środek bandy Szarańczy. Na szczęście ze znalezieniem partnera do kooperacji nie powinno być problemu ze względu na możliwość założenia publicznej gry oraz niesłabnącą popularność serii. 



Warto zaznaczyć, że do dziś oryginalne „Gears of War” wygląda na Xboksie 360 bardzo ładnie. To początkowe stadium Unreal Engine 3, silnika używanego aktualnie w całych kopach innych gier. W przypadku „Ultimate Edition” studio The Coalition wycisnęło z wysłużonego już silnika ostatnie soki. Wymieniono wszystkie tekstury, zmieniono całkowicie algorytmy odpowiadające za oświetlenie i tym samym rzucanie cieni, dodano nowe efekty rozmycia, słowem: „Ultimate Edition” to realny remake, a nie tylko remaster zrobiony po łebkach.

W większości przypadków efekt finalny zapiera dech w piersiach. Już pierwsze wyjście z więziennego mroku na zniszczone dzielnice miasta pokazuje, jak bardzo podkręcone zostały nowe-stare „Gearsy”. W zasadzie przyczepić można się tylko do nielicznych szczegółów. Jeden z najlepszych fragmentów w grze, czyli misja nocna, podczas której spotykamy pierwszy raz mordercze Krylle (nieuchronne skojarzenia z „Pitch Black”) w „Ultimate Edition” wygląda paradoksalnie nieco słabiej. W oryginale słońce znikało za zniszczonymi budynkami i niemal w tej samej chwili ciemniejące niebo pokrywało się chmarami tych drapieżników. W nowej odsłonie co prawda Krylle są zrobione bardzo szczegółowo, ale jest ich pięć razy mniej, co niestety przekłada się na nieco słabsze pierwsze wrażenie obcowania z tymi stworami. W pewnym sensie zaawansowana technologia stała się wrogiem The Coalition, bo z reguły wtedy, kiedy ludzie z Epic stosowali stare tricki, tworząc ścianę deszczu czy chmary Krylli, przy okazji nadawali temu mocny, emocjonalny szlif. „Ultimate Edition” jest w takich fragmentach bardziej zaawansowana od strony wizualnej, ale przez ograniczenie liczby cząstek (np. deszczu) czy obiektów takich, jak Krylle, sceny, które niegdyś wbijały w fotel, teraz nie są już tak interesujące.



Na plus z kolei warto policzyć stałe 60 klatek na sekundę w trybie multiplayer. Co prawda kampania dla jednego gracza jest niestety ograniczona do 30 klatek, ale nie ukrywajmy: to w multi płynność jest kwestią życia i śmierci. W „Ultimate Edition” znajdują się wszystkie mapy z pierwszej części (obu wersji, X360 i PC), tak jak w trybie dla jednego gracza możemy zagrać też bonusowe rozdziały, dawniej dostępne tylko w wersji na komputery osobiste. Co ciekawe, gdy tylko ruszy wsteczna kompatybilność, osoby, które kupiły „Gears of War Ultimate Edition”, dostaną w prezencie cztery poprzednie osłony (trylogię oraz „Judgement”) i dostęp do bety „Gears of War 4”. To świetna okazja dla graczy, którzy pierwszy kontakt z serią przeżyją przy okazji remasterowanej pierwszej części.



Gears of War Ultimate Edition” to prawdopodobnie jeden z lepszych remake’ów, jakie pojawiły się w ostatnich latach w branży gier. Gra została faktycznie poddana totalnemu tuningowi i tylko nieliczne wyjątki są zrealizowane nieco słabiej niż w oryginale. Widać jednak jeszcze jedną rzecz: poza grafiką „Gearsy” nie zestarzały się w ogóle. Pretekstowa i nie zawsze podawana wprost fabuła, genialny model strzelania i chowania się za osłonami czy dynamiczne, pełne adrenaliny potyczki to nadal najwyższa półka wśród shooterów. Do tego w niedalekiej przyszłości cała saga za darmo… Nic, tylko brać.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones